Pierwszy dzień

Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj. 23 lipca 2007 roku pojechaliśmy do Kościana po Bejrutka. Dzień był szczególny i trochę dziwny, gdyż na popołudnie byliśmy umówieni na urodziny Moniki, naszej sąsiadki. Wcześniej jednak pojechaliśmy po psiaka. W Kościanie już na miejscu, podbiegły do nas dwa buldożki, oba miały zdaje się umaszczenie marengo, ale jeden z nich miał dziwny ogonek, taki długi i zakręcony jak u prosiaczka, a drugi, wyglądający jak to dziś wspominamy na takiego „pipowatego”. To właśnie był ON. Pamiętam też, że nasze szczęście kosztowało wtedy 800 zł. To był jak się po latach okazało początek wydatków… W drodze do nowego domu piesek trochę popiskiwał, jechał w kocyku na kolanach Gosi, wtedy też wymyślaliśmy imię. Nie pytajcie dlaczego, zupełnie tego nie pamiętam, nie wiem skąd i jak, ale zdaje się z moich ust padło imię Bejrut… I tak zostało. Historia oczywiście tego dnia nie skończyła się tak prosto. Gdy wróciliśmy do domu mocno po godzinie 17, a umówieni byliśmy na wspomniane wcześniej urodziny właśnie na godzinę siedemnastą to z Bejrutkiem w ramionach zapukaliśmy do sąsiadów. Otworzył nam mąż Moniki, który gdy zobaczył psa pierwsze co pomyślał przerażony to, że jest to prezent dla Solenizantki 🙂 Oczywiście wyjaśniliśmy co i jak i kilkanaście minut później imprezowaliśmy. Nasza (już) trójka i ich.

Wybaczcie, że szczególnie na początku niektóre zdjęcia będą nędzne, ale będę się starał „ciągnąć” opowieść chronologicznie również w wersji foto.

CDN…